Pierwsze (i ostatnie) podsumowanie bloga!

Czas zakończyć działalność naszego bloga. Zgodnie z założeniem kończymy wspólnym, czternastym wpisem o pierwszym (i ostatnim zarazem) podsumowaniu. Może łza w oku nam się nie kręci, ale każdy z nas napisze jak wspomina tę przygodę. Przygodę z WE JUST MADE IT!


  Kaśka:  Podsumowania? Nie lubię ich robić, nawet jeśli to oznacza zakończenie uczelnianego projektu i zapięcie wszystkiego na ostatni guzik, tuż przed wakacjami. Muszę przyznać, że będę dobrze wspominać ten projekt (pewnie tak jak reszta ekipy): to, jak głowiliśmy się pół dnia nad tematyką bloga, kolejno opracowanie systemu robienia wpisów, pierwszy film, nagrywanie tych samych ujęć kilkanaście razy, wymyślanie tematów kolejnych wpisów. Warto wspomnieć, że z tym ostatnim bywało ciężko: czasem za cholerę nie wiedzieliśmy, o czym mamy zrobić kolejny post. Gdy dodawaliśmy posty pisane osobno, oczywiście było łatwiej: przy zakładaniu bloga każdy mniej więcej wiedział o czym zrobi swoje 2-3 wpisy... ale wspólne wypady? Staraliśmy się znaleźć zawsze coś ciekawego, inspirującego, coś, co inni mogliby powtórzyć i przeżyć. Myślę, że w stu procentach nam to się to udało – warto przecież odwiedzić takie miejsca jak „Locked Room" czy „Jaś i Małgosia”. :) Oprócz tego, że był to projekt na uczelnię, była to również świetna zabawa ze znajomymi, dobry sposób na spędzenie wolnego czasu oraz lekcja systematyczności i kreatywności. Jeśli macie trochę wolnego czasu, zachęcam Was do zakładania blogów – ale nie takich, jakich wiele w Internecie, ale kreatywnych, niepowtarzalnych i wciągających. Powodzenia!

   Pablo:  Zaczynając prowadzić bloga w marcu zastanawiałem się jak to nam wyjdzie finalnie, czy uda nam się oddać wszystkie 14 wpisów na czas. Zgrana ekipa i dobrze opracowany system publikacji wpisów przyniósł oczekiwane rezultaty. Dobrnęliśmy do końca! Udało się. Przy tworzeniu kolejnych swoich wpisów zastanawiałem się czy znajdą się osoby, które odnajdą naszego bloga i przeczytają jakikolwiek tekst. Nie prowadziliśmy tak jak nasi znajomi profili na Facebooku, nie udostępnialiśmy kolejnych wpisów. Chcieliśmy przez to sprawdzić, czy tak bez dużego zaangażowania w reklamę ktoś dopatrzy się naszych wpisów w internetowej przestrzeni. Jaka była moja radość i zdziwienie gdy wpis z "Jasia i Małgosi" został zauważony (dobre tagi zrobiły swoje :)) i został udostępniony w internecie na facebooko'wej stronie kawiarni. Wtedy dopiero tak naprawdę zrozumiałem, że robimy to dla kogoś, nie tworzymy czegoś w "pustą cyberprzestrzeń". Naszły mnie ostatnio myśli, że może by dalej prowadzić bloga, zaskakiwać, robić jakieś szalone pierwsze razy. Jednak pomyślałem, że jak się powiedziało A na początku planując zrobienie 14 wpisów, tak teraz trzeba powiedzieć B, kończąc tym wpisem naszą blogową przygodę. Ucieszę się jeśli ktoś skomentuje dzisiejszy wpis i tym bardziej i napisze co sądził o naszych wpisach. Trzymajcie się !

   RAF.: To nie mój pierwszy i nie drugi blog :P. Ale jedyny, którego prowadziłem w grupie. Miało to swoje plusy i minusy, ale ogólnie zabawa przednia. Mimo wszystko dobrze było wiedzieć, że kiedyś przyjdzie ostatni wpis, bo wymyślanie kilkunastu pierwszych razów było super doświadczeniem, ale gdybyśmy mieli to robić jeszcze przez kilka lat... Na pewno szybko byśmy osiwieli :D. Jeśli chodzi o mnie, to jednak miałem i dalej mam kilka pomysłów na kolejne pierwsze razy - niestety nie starczyło moich kolejek na opisanie mojego pierwszego własnoręcznie wykonanego sushi czy pierwszej przejażdżki z Wesołym Kierowcą! Ubolewam też, że nie zdążymy już Wam pokazać naszego pierwszego wspólnie wykonanego felietonu telewizyjnego, który ciągle jest na etapie montażu. :) Mam jednak nadzieję, że spotkamy się jeszcze przy innych projektach i nadrobimy nieporuszone tu tematy!

     Olża: Ja również nie prowadzę bloga pierwszy raz, więc platforma blogger jest moim chlebem powszednim. Jednak tutaj dopiero zobaczyłam co to znaczy systematyczność. Pierwszy raz miałam narzucony jakiś deadline. Dodatkowo z racji tego, że lubię kiedy wszystko dobrze wygląda wizualnie, dbałam o graficzną stronę bloga. Jako nadworny fotograf, wielką frajdę sprawiło mi tworzenie naszego zdjęcia profilowego, gdyż moi koledzy okazali się strasznie krytyczni wobec siebie czy montaż pierwszego filmiku. Mam nadzieję, że zdjęcia były naszym mocnym atutem! Projekt ten scalił nas również jako znajomych, bo oprócz spotkań na żywo, godzinami potrafiliśmy gadać na Facebooku i wysyłać do siebie ponad dwa tysiące wiadomości (Sprawdziłam!). Wiadomo pojawiały się niezgody, ale na tyle nieznaczące, że już o nich nie pamiętam! Nie wiem czemu nikt z moich "przedmówców" tego nie napisał - Pani profesor mamy nadzieję na PIĘĆ! :)

Pierwszy raz testujemy produkty!

Maj to dla studentów niezwykle trudny okres. Z jednej strony pierwsze egzaminy sesji letniej, z drugiej juwenalia. Za oknem świeci prawie codziennie piękne słoneczko, które tylko zachęca do spacerów w parku. Wszystko, żeby tylko nie zaglądać do książek i notatek! Porwani tym prawie już "wakacyjnym klimatem", siedząc na uczelni przed zajęciami z ekonomii, które (niestety!) mamy w godzinach wieczornych 18.30 - 20.00 razem z częścią naszej blogowej ekipy postanowiliśmy jeszcze bardziej zasmakować zbliżającego się lata! Przypadkowo usłyszeliśmy o nowych lodach, które podobno porywają w ostatnich dniach swoim smakiem. Jako ciekawi świata dziennikarze musieliśmy ich spróbować! Wyczekując z niecierpliwością zakończenia zajęć, każdy z nas zastanawiał się co w tych lodach tak naprawdę przyciąga. Gdy wyszliśmy z uczelni, wpadliśmy dodatkowo na pomysł, że gdy już kupimy lody, pójdziemy z nimi do parku, coby trochę pospacerować i odreagować po męczących zajęciach. :) Był naprawdę ciepły wieczór !

Pablo: Jako wielki fan czekolad Milka postanowiłem skusić się na lodową nowość z tej właśnie firmy. Wyobraźcie sobie połączenie smaku czekolady i zimnego loda? Pod postacią rożka ukrywa się po prostu przepyszne waniliowo-czekoladowe nadzienie, które w środku jest zalane pysznym krążkiem mlecznej czekolady. Wszystko rozpływa się w ustach. Cena może nie należy do najmniejszych, bo prawie 4 złote to stawka podobna do ceny "ekskluzywnych" lodów Magnum, jednak lodowy rożek Milki jak najbardziej zasługuje na tę cenę. Zresztą musicie sami spróbować tego smaku i ocenić!


Kaśka: Ja, jako fanka batoników, skusiłam się na Liona. :) Szczerze mówiąc do tej pory nie przepadałam za tym akurat, konkretnym smakołykiem, ale stwierdziłam że spróbować nie zaszkodzi. Wrażenia? Ten lód nie ma TOTALNIE nic wspólnego z kultowym Lionem - to po prostu smaczny, czekoladowo-orzechowy rożek z dodatkową, czekoladową polewą, a jego smak nie jest tym samym, oryginalnym smakiem batonika. Dziwne, prawda? W sumie może to i lepiej, skoro do tej pory nie przepadałam za smakiem tego batona. Cena loda to 3,19zł, a więc przyjemność, na którą każdy z nas od czasu do czasu może sobie pozwolić. No, chyba że się odchudzacie, to nie polecam. :)





















Olża: Ja za to fanem rożków nie jestem i chciałam spróbować nowości o smaku Oreo, które kocham! Jednak zawiodłam się na asortymencie sklepu i musiałam pocieszyć się lodami "Łaciate", które zwróciły moją uwagę swoim podpisem - śmietankowe i o smaku cukierków krówki. Bo kto ich nie lubi? Byłam ciekawa jak spiszę się producent mleka w roli "lodziarza". Jeśli chodzić o konsystencje to lody okazały się bardzo mleczne i aksamitne, więc duży plus. Smak krówki był wystarczająco wyczuwalny, aż szkoda, że lód tak szybko się skończył. Wielkość adekwatna do ceny -  1,49 zł. Moim ulubieńcem na lato jednak nie zostanie!


Spada liczba czytelników? Niemożliwe!


   Od kiedy mając 8 lat przeczytałem pierwszego Harry'ego Pottera, nigdy nie stroniłem od książek. Wśród moich znajomych też nie brakuje fanów czytania, którego uczenie się w szkole podstawowej było zawsze najmniej lubiane, a dziś możemy sobie zgodnie powiedzieć: dzięki Bogu! Mimo wszystko autorzy wielu raportów alarmują, że liczba czytelników wciąż spada. Nie wiem jaka jest przyczyna tego zjawiska, tym bardziej że na Warszawskich Targach Książki, które odwiedziłem, były tłumy.
TŁUMY  - o   t a k i e   w i e l k i e!

                 

    A to tylko kolejka do kasy ;) Wydawało się więc, że kupić bilet w żwawym tempie będzie ciężko. Na szczęście się udało i co więcej, jak nigdy wszystko szło bardzo sprawnie! Nie byłoby mi do śmiechu, gdyby stało się inaczej, ponieważ już o 13:00 rozpoczynało się spotkanie z pierwszą autorką książki, którą chciałem prosić o pamiątkowy wpis z mojej książce. Na doczołganie się do odpowiedniego stoiska miałem więc 10 minut. Doczołgać się to odpowiedni zwrot, gdyż fanów książek, jak już wspomniałem, było naprawdę wielu. Podczas poprzedniej edycji warszawskich targów liczba odwiedzających wyniosła 60 tysięcy - myślę, że w tym roku wynik ten zostanie spokojnie przebity. Najważniejsze, że udało się dotrzeć na czas i zamienić 3 słowa z osobą, dla której na targach się pojawiłem. Mowa o Małgorzacie Halber, autorce książki "Najgorszy człowiek na świecie". A prywatnie mojej ulubionej 'pani z telewizji', którą w dzieciństwie namiętnie oglądałem w programach stacji Viva Polska. Żeby nie było, że szybko mi przeszło, kolejnych projektów ("Na Ripicie" czy od niedawna "Ranne Kakao") też jestem wielbicielem.

   W przypływie szczęścia mogłem na spokojnie zwiedzić pozostałe stoiska. Te ulokowana zostały na aż 2 piętrach Stadionu Narodowego. Zobaczenie wszystkiego na pewno nie było możliwe w jeden dzień. Wybrałem więc główną aleję, gdzie swoje książki prezentowały najbardziej znane wydawnictwa. Przy prawie każdym stoisku można było dostrzec jakiegoś autora - najczęściej otoczonego gromadką wielbicieli: Wojciech Cejrowski, Anna Mucha, Remigiusz Mróz; ewentualnie tłumem fanów: Maria Czubaszek, John Flanagan, Karolina Korwin Piotrowska. Byli i bardziej samotni: Ilona Felicjańska czy Ewa Minge - za to obie idealnie wystylizowane.

   Ostatnie kroki skierowałem jeszcze do stoiska wydawnictwa Powergraph, na którym swoje książki podpisywał Rafał Kosik. Autor serii o polskich nastolatkach, którą w gimnazjum czytałem z zapartym tchem, a dziś nowe części czytuję w ukryciu :D Gdybym ten podpis zdobył 7 lat temu, wszyscy w szkole by mi zazdrościli!


    I tak skończyły się dla mnie moje pierwsze w życiu Targi Książki. Pierwsze, ale od razu niezapomniane i warte powtórzenia.

Do "Jasia i Małgosi" aż się zajrzeć prosi

    Dziś mamy kumulację! Kumulację pierwszych razów, gdyż pierwszy raz spotkaliśmy się, aby wspólnie coś zjeść w takim składzie, pierwszy raz byliśmy w kawiarni i klubie jednocześnie. To też nasz pierwszy wpis z recenzją jedzenia! Mowa o miejscu, które nazywa się "Jaś i Małgosia" i mieści się przy alei Jana Pawła II 57. Jest to ciekawa miejscówka, nie tylko ze względu na jedzenie, ale także dzięki temu, że nie da się tam nudzić. Oczekiwanie na potrawy umiliły nam dwie gry planszowe. Taki powrót do dzieciństwa zafundował nam nasz specjalista Rafał, który wybrał ową rozrywkę. Co zjedliśmy? Co podobało nam się najbardziej? Czy wrócimy tam? Każdy z nas wypowie się za siebie!



    Rafał: Pomysł na odwiedzenie "Jasia i Małgosi" wyszedł od Olgi i od razu przypomniałem sobie, że warto wybrać się do tego miejsca z jednego powodu. Prowadzą je właściciele dawnego kultowego wśród studentów lokalu "Grawitacja". Tak, tak, mowa o tej słynnej "Grawitacji", która mieściła się przy BUWie i umilała przerwy w nauce czy też była najlepszym miejscem na wieczorne spotkania z przyjaciółmi. Po burzliwych losach "Grawitacji" (opisywanych nawet w mediach!), które niestety zakończyły się jej zamknięciem, właściciele zdecydowali się przywrócić świetność innemu dawnemu kultowemu miejscu. I tak wybór padł na "Jasia i Małgosię". To specyficzny lokal, w którym podtrzymywane są wszelkie możliwe tradycje - szczególnie te kulinarne. W menu znaleźliśmy typowe domowe obiadki i wypieki, nad przygotowaniem których czuwa babcia Ania - podobno prawdziwa ;) Sam zamówiłem tylko margaritę sunrise, która okazała się poprawna i smaczna. A najważniejsze, że była idealnym podkładem do planszówek, których w lokalu nie brakuje! My zdecydowaliśmy się na dwie moje ulubione: "Pędzące Żółwie" (ogrywa mnie w nią nawet mój ośmioletni brat!) i "Dobble". Obie gry uwielbiam, ale może o swoich wrażeniach więcej opowiedzą inni, bo to był ich pierwszy raz, pierwsze doświadczenie z tymi planszówkami.


    Kaśka: Rzeczywiście, jak już wspomniał Rafał-był to mój pierwszy raz z Jasiem i Małgosią - jakkolwiek to brzmi. :) Muszę przyznać, że wnętrze lokalu od razu mnie urzekło - prosty, „nieprzeładowany" zbędnymi ozdobami, przyciemniany lokal przypadł mi do gustu. Z racji tego, że pogoda nie sprzyjała spożywaniu posiłku i spędzaniu czasu z przyjaciółmi na zewnątrz (a szkoda, bo niewielki ganek ze stolikami był uroczy), usadowiliśmy się w bardziej prywatnej i odosobnionej od reszty, części lokalu, czyli niewielkiej wnęce z kanapami. Głównym założeniem naszego wypadu było: zjeść - smacznie, do syta i w przystępnej cenie. W Jasiu i Małgosi jest to możliwe - moją uwagę od razu przykuł burger Jaś. By uczty stało się zadość, zamówiłam zestaw powiększony z surówką i pieczonymi ziemniaczkami. Muszę przyznać, że porcja była pokaźna i nie do przejedzenia, a burger sam w sobie — soczysty i po prostu przepyszny. Do tego domowy kompot z nutą cynamonu, który wprost uwielbiam - coś cudownego! A to wszystko za 23 złote. Co do planszówek - po tym doświadczeniu muszę stwierdzić, że nie są one moją mocną stroną. Z trudem odnajdywałam się w „Dobble", gdzie z pozoru proste i infantylne odnajdywanie takich samych elementów na kartonikach z rysunkami przysporzyło mi nie lada kłopotu i - aż wstyd się przyznać - nieco wjechało na ambicję i zdenerwowało. :) No cóż, jak widać, zawodowym graczem Dobble nie zostanę, ale pomysł udostępnienia gościom restauracji gier planszowych jest, moim zdaniem, świetnym pomysłem umilającym czas w oczekiwaniu na zamówienie. A co o Jasiu i Małgosi myślą pozostali z naszych pierwszorazowiczów?



    Pablo: Wspólny wypad do tej klubokawiarni uważam za bardzo udany. Warto zaznaczyć na początku, że dotarcie na miejsce spotkania nie sprawiło trudności. Mój wzrok przykuł zielony, neonowy napis z nazwą miejsca, który szybko dało się zauważyć. Początkowo namawiałem moich towarzyszy, abyśmy zjedli już coś na świeżym powietrzu. Ogródek ze stolikami został już oficjalnie otwarty. :) Zostałem jednak przegłosowany, że „jest za zimno". Musiałem przystać na ich decyzję, jednak mnie cały czas kusiły koce na krzesłach, którymi moglibyśmy się okryć na zewnątrz. Oj tam bez przesady... Nie było tak zimno. ;) Gdy weszliśmy do środka, udało nam się wybrać mimo wszystko bardzo fajną miejscówkę w tylnej części sali. Cały lokal moim zdaniem jest idealny na rodzinne wypady. Pełno gier, planszówek i kolorowych obrazów na ścianach. Te elementy moim zdaniem powinny przyciągać do odwiedzenia tego lokalu o sympatycznej i jakże bajkowej nazwie. Miałem tego wieczoru ochotę zjeść coś lekkiego, więc wybrałem makaron ze szpinakiem i serem. Powiem szczerze. Smaku tej potrawy nie da się po prostu opisać. Tego trzeba spróbować! Idealnie ugotowany makaron, doprawiony smakowitym szpinakiem, a wszystko posypane serem... Niebo w gębie :) Cena jeszcze bardziej kusi, bo za 21 złotych naprawdę nie spodziewałem się tak rewelacyjnych smaków. Zdziwiłem się, bowiem to, co otrzymałem na talerzu było smakowite a kosztowało tak niedużo. Po smakowitym posiłku pograliśmy trochę w gry planszowe. Nie byłem może jakimś rewelacyjnym graczem. Jednak przypomniały mi się moje lata dzieciństwa, kiedy nie wszystko było tak skomputeryzowane a każde wakacje spędzało się grając z kolegami w planszówki. Jaś i Małgosia to bez wątpienia miejsce do „zaliczenia” w Warszawie.


   Olga: Z racji tego, że wszystko zostało już opisane, skupię się na jedzeniu. Może nie wyglądam, ale strasznie lubię jeść. A przez to, że dawno nie byłam w domu i stęskniłam się za jedzeniem mojej mamy. Zamówiłam kluski leniwe, ale z nutą nowoczesności w postaci cytryny i sosu malinowego. Przyznaję, że były pyszne. Babcia Ania dała radę! Do tego ten sam owocowy kompocik, który wybrała Kasia, za trzy złocisze. Gdyby nie mała porcja dałabym za to danie dziesiątkę niczym w "Tańcu z gwiazdami".

Spring Break Festival 2015

 Uwielbiam muzykę, jak każdy z nas. Interesuję się szczególnie tą alternatywną, niszową. Lubię odkrywać nowe zespoły, które swoim istnieniem i twórczością dają nadzieję polskiej scenie muzycznej. Świetną ku temu okazją było Spring Break Showcase 2015 w Poznaniu. Wraz z przyjaciółką, Karoliną, pewnego zimowego wieczoru zobaczyłyśmy na Facebooku wydarzenie zapowiadające Spring Break. Kiedy przeczytałyśmy, że główną gwiazdą całego przedsięwzięcia będzie zespół Years&Years, od razu postanowiłyśmy, że wiosenną przerwę spędzimy właśnie w Poznaniu. 
Jeśli chodzi o samą koncepcję festiwalu to polega on na tym, by promować zespoły oraz artystów polskich bądź związanych z polską sceną muzyczną, którzy próbują zdobyć szerszą publiczność. Główną ideą jest zatem propagowanie muzyki alternatywnej. W tegorocznej, II edycji Spring Break organizowanej w dniach od 23 do 25 kwietnia, udział wzięło ponad 80 artystów. Każdego dnia występowali oni w poznańskich klubach oraz Centrum Kultury Zamek. 


Byłyśmy bardzo podekscytowane tym, że zobaczymy jak to wszystko funkcjonuje. Tuż po przyjeździe do Poznania zdziwiło nas, jak łatwo jest się w tym mieście odnaleźć. Wsiadłyśmy w tramwaj, później kolejny i już byłyśmy w hotelu. Nie chcąc tracić czasu, od razu ruszyłyśmy w podróż po urokliwym Poznaniu. Dlaczego urokliwym? Bo to miasto ma w sobie sporo magii. Poznańska starówka to miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. Znajduje się na niej wiele restauracji, barów i knajpek z ogródkami, gdzie można smacznie zjeść, przy okazji wsłuchując się w melodie wygrywane na trąbkach, gitarach, skrzypcach czy szkockiej dudzie przez ulicznych grajków. Szczególnie polecam restaurację Rynek95, gdzie podają przepyszne burgery oraz znajdujący się tuż obok bar mleczny, gdzie codziennie za CAŁE 10zł posilałyśmy się pysznymi, domowymi obiadami. :) Odwiedziłyśmy również sławną, poznańską palmiarnię gdzie przez ponad godzinę podziwiałyśmy egzotyczne rośliny, zwierzęta i ryby.
Ale o samym festiwalu. Wrażenia? Niesamowite. Emocje? Nie do opisania. Sama organizacja festiwalu pozytywnie nas zaskoczyła. Uczestnicy mogli zaopatrzeć się w koncertowy „rozkład jazdy”, by wiedzieć gdzie i o której gra dany artysta. Wyglądało to mniej więcej tak, iż w każdym z klubów zaangażowanych w festiwal grali artyści, jeden po drugim. Koncertów było multum, a więc fizycznie niemożliwym było wzięcie udziału we wszystkich z nich. Ubolewałyśmy nad tym, ponieważ często nie mogłyśmy zdecydować się, na który z koncertów się udać -  w tym samym czasie grali bowiem artyści, których bardzo lubiłyśmy. Wraz z Karoliną wybrałyśmy się m.in. na koncert Oliviera Heim, Izy Lach, Ten Typ Mesa, Mery Komasy, Natalii Nykiel i oczywiście Meli Koteluk i Years&Years. Czułyśmy się świetnie, przemieszczając się z klubu do klubu, by zobaczyć występy kolejnych artystów. Miasto wypełnione po brzegi fanami festiwalu, młodzi ludzie z opaskami na dłoniach świadczące o udziale w Spring Break, świetna pogoda, urokliwe miejsca – to wszystko sprawiło, że zdecydowanie poczułyśmy klimat tamtego miasta.

źródło: https://www.facebook.com/events/557934317676695/
źródło: https://www.facebook.com/events/557934317676695/


           W ramach festiwalu zorganizowano również szereg wykładów oraz konferencji. My wzięłyśmy udział  w rozmowie z Mikołajem Ziółkowskim, właścicielem agencji Alter Art oraz organizatorem m.in. Open’era. Konferencja była bardzo ciekawa, ponieważ w pierwszej części rozmowy Mikołaj odpowiedział na pytania zadawane przez dziennikarza Gazety Wyborczej, Łukasza Kamińskiego, w drugiej natomiast – na pytania od widzów. Ziółkowski opowiedział o tym, jak to wszystko wygląda „od drugiej strony” – z jakimi problemami zmaga się jako organizator, dlaczego niektórzy z artystów nigdy nie wystąpią na Open’erze oraz jakie plany na przyszłość snują organizatorzy festiwalu. 
Podsumowując? Naprawdę WARTO wziąć udział w Spring Break. Dlaczego? Przede wszystkim dla muzyki. Festiwal w Poznaniu to naprawdę świetna okazja, by poznać wielu wspaniałych, młodych artystów, którzy stawiają pierwsze kroki w świecie show biznesu i muzyki. Warto również wybrać się dla samego miasta – niewiele jest w Polsce miejsc, które urzekły mnie tak jak Poznań i tamtejsza starówka – pełna szczęśliwych ludzi, muzyki, śmiechu i radości z chwili. Jeśli w przyszłym roku nie będziecie mieć planów na wiosenną przerwę – zdecydujcie się na Spring Break Festival, a na pewno nie pożałujecie. :)

/ Kaśka

Odcinek na żywo

    Chyba każdy mój znajomy wie, jak wielkim jestem fanem programów rozrywkowych. Czekam z utęsknieniem na każdą nową edycję moich ulubionych programów. Od kiedy prawie 2 lata temu przeprowadziłem się do Warszawy, wykorzystuję każdą możliwą okazję, by obejrzeć nagraniach tych widowisk z perspektywy publiczności. Ostatnio miałem kolejną taką możliwość i chciałbym Wam przybliżyć, jakie miałem odczucia na widowni pierwszego odcinka na żywo programu "You Can Dance", który powrócił na antenę TVN po 3 latach nieobecności.

   Wejściówki na program na żywo były moim marzeniem. Od zawsze chciałem poczuć "te emocje" od środka, z zupełnie innej perspektywy niż przed odbiornikiem telewizora. Miałem już przyjemność uczestnictwa na nagraniach kilku programów ( "The Voice Of Poland", "Mamy Cię"), jednak były one realizowane w całości a potem dopiero emitowane. Często określa się je jako tzw. programami z puszki.  Nie było więc tego autentyzmu, który poczułem w studiu "You Can Dance" w ostatni poniedziałek. Zacznijmy jednak od początku. Miałem ze znajomymi się stawić pod studiem o 19.30. Lekko przerażeni dotarliśmy autobusem, aż za  Warszawę (bo tam miało  swoją lokalizację studio Transcolor). Przed studiem naszym oczom ukazał się obraz gigantycznego tłumu, który stał w kolejce. Zajęliśmy swoje miejsce i czekaliśmy, czekaliśmy, i... czekaliśmy. Gdy zaczęła się zbliżać godzina 21, zaczęto powoli wpuszczać ludzi grupami. Robiło się coraz chłodniej, po za tym ten zimny wiatr z każdej strony. Brrrr.. Trochę zmarzliśmy ;) Ktoś z przejeżdżających miał niezły ubaw, gdy zobaczył tylu ludzi i rzucił do nas hasłem: "Co dzisiaj rozdają?", ktoś z tłumu odpowiedział "że chleb" i tak staliśmy dobrą godzinę "za tym chlebem". 

   Kiedy w końcu po 21 wpuścili nas do środka, poczuliśmy ten luźny klimat. Na scenie panoszył się już animator, który ustawiał publiczność i próbował nas wszystkich rozkołysać w rytm znanych i lubianych hitów. Było dosyć zabawnie, bowiem ten człowiek miał śmieszne ruchy i gesty. Chodząc na różne nagrania, doszedłem do wniosku, że praca animatora jest całkiem fajna i chciałbym (jeśli się uda) kiedyś spróbować w niej swoich sił.  Studio zrobiło na mnie ogromne wrażenie, scena była fajnie wyeksponowana i miała dużo rodzajów światła. Naprawdę na żywo robi to wrażenie zupełnie inne niż w telewizji. Kiedy zaczęto odliczać sekundy do wejścia na antenę, pojawiła się zjawiskowa Patricia Kazadi, oraz grono jurorów czyli Agustin Egurrola, Kinga Rusin i Michał Piróg. Gdy na scenę wbiegli tancerze, rozległy się oklaski i zaczął się taniec, który otwierał odcinek. Wszystko było profesjonalnie zorganizowane, każdy z tancerzy wiedział, że jest to jego czas na pokazanie się z jak najlepszej strony.W końcu ten program może otworzyć im drzwi do kariery.


    Występy uczestników w duetach minęły nam niesamowicie szybko. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem wykonania tańca współczesnego do piosenki Sii "Elastic Heart". Podczas tego duetu poczuliśmy ogromne emocje, jakie sprezentowali nam tancerze ze sceny. Jestem przekonany, że miałbym inny odbiór tego występu przed ekranem telewizora w domu. Przerwy reklamowe ku zdziwieniu moich znajomych również upłynęły strasznie szybko. Bez wątpienia była w tym duża zasługa animatora, który zabawiał publiczność i wprowadzał wesoły klimat. Kiedy po ostatniej przerwie oglądaliśmy solowe występy trzech zagrożonych par, razem uzgodniliśmy, kto naszym zdaniem powinien odpaść z programu. Okazaliśmy się jednak słabymi jurorami, bowiem na koniec odcinka żadne z naszych przypuszczeń się nie sprawdziło. Doszliśmy do wniosku, że wynik był niesprawiedliwy... No cóż, nic niestety nie mogliśmy z tym zrobić. 

    Na koniec tancerze podziękowali nam oklaskami za obecność i wsparcie w czasie ich występów. Ogarnęło nas przerażenie, gdy okazało się, że do najbliższego przystanku autobusowego jest ponad 2 km, a na zegarku już późny wieczór. Czas nam jednak niesamowicie szybko minął, pełni tanecznej energii, dyskutując o tym co nas zaskoczyło, wróciliśmy do Warszawy.

/Pablo.

Pierwsza sesja zdjęciowa

   Widząc tytuł pewnie wielu z Was chciało już mnie 'wygooglować'. Spokojnie, to nie ja byłam gwiazdą tej profesjonalnej sesji. Dziś opowiem Wam o dniu, w którym miałam przyjemność być asystentką topowej stylistki podczas sesji okładkowej dla dwutygodnika "Gala".

    Był to kolejny dzień mojego stażu, kiedy zamiast na poniedziałkowe zajęcia wolałam iść zdobywać prawdziwą wiedzę praktyczną, którą jest doświadczenie pracy w prasie. Nie wiedziałam co dokładnie czeka mnie tego dnia, zostałam tylko poinformowana, że pomogę przy sesji zdjęciowej. Od szefowej dostałam sms'em tylko tajemniczy adres. Miałam stawić się tam o 9 rano. Okazało się, że miejsce sesji to stary, tradycyjny dom z ogrodem na zielonym Żoliborzu. Później skojarzyłam nawet, że właśnie tam nagrywają serial "Lekarze".

    Pierwszym moim zadaniem było przygotowanie ubrań i dodatków do sesji. Musiały być rozłożone tak, jak w ekskluzywnym sklepie. Większość z nich było wypożyczone ze sklepów i showroom'ów, a ich wartość? Czasem bałam się pomyśleć, gdyż używaliśmy rzeczy od projektantów. Na zdjęciu możecie na przykład zobaczyć bordową suknię od Macieja Zienia. W ten sposób w jadalni powstała nasza garderoba. Buty musiały być podklejone, catering na stole - wszystko gotowe.

    Pewnie zastanawiacie się, kim była owa gwiazda naszej sesji. Od progu poznałam ją po 'perfekcyjnym' głosie - Małgorzata Rozenek. Chyba nie muszę Wam jej dalej przedstawiać. Przy konsultacjach z ekipą od razu oświadczyła, że nie chce kolejnej "pańciowatej" sesji w stylu perfekcyjnej pani domu.


    Chciała natomiast postawić na młodość (?), świeżość i naturalność. Troszkę się zdziwiłam, ale w końcu lubię wyzwania. Praca fryzjera i kosmetyczki nad jej naturalnością trwała ponad dwie godziny. Następnie do akcji mogłam wkroczyć ja i pomóc Pani Małgosi się ubrać. Nie rozdrabniając się, napiszę tylko, że ma ona swój określony styl oraz twardo manifestuję swoje zdanie, gdy coś jej nie odpowiada. Jednak muszę się pochwalić, że udało mi się trafić w gust naszej gwiazdy. To właśnie ja wybrałam pasek do okładkowego zdjęcia.

   Kolejne lokalizacje w domu zostały uchwycone, zdjęcia odbywały się nawet w łazience. Stylizacje trzeba było zmieniać w bardzo szybkim tempie. Milion zdjęć, z których później do gazety wybrano bodajże tylko osiem. Byłam pod wrażeniem jak wygląda taka sesja od kuchni. Na planie spędziliśmy dziewięć godzin. Trików stylistów Wam nie zdradzę, ale napiszę, że efekt finalny to mały procent rzeczywistości. Programy graficzne 'robią robotę'. Tylko kota w ogrodzie nie dało się dokleić do zdjęcia, więc z miłą chęcią za nim ganiałam.

Sesję wykonywała niezwykła  Marlena Bielińska z "Move Picture" i kilku biegających wokół niej asystentów. 


Zdjęcia: http://move-picture.com
/Olża.

Pokój bez wyjścia

    Jak obiecywaliśmy na początku naszej przygody z blogiem, co pewien czas będziemy dla Was robili wspólnie coś fajnego. Oczywiście po raz pierwszy! Nie rzucaliśmy tych słów na wiatr. Każdy z nas miał w głowie wiele pomysłów na to, czego moglibyśmy się podjąć we czwórkę. Pierwszy wspólny wybór po burzy mózgów padł na „Locked Room”. Co to takiego? To gra typu "escape the room", która od kilku miesięcy podbija Polskę! Zasady są proste: masz pewny limit czasu, by wydostać się z zamkniętego pokoju. Tajemnicze pomieszczenie jest naszpikowane ukrytymi przedmiotami, które pomogą w wydostaniu się z niego. Jednak najpierw trzeba się natrudzić i rozwiązać sporo matematycznych i logicznych zagadek. Często pokoje posiadają swój motyw przewodni i są odpowiednio stylizowane np. na chatę alchemika, garderobę zamordowanego gwiazdora czy dziuplę mafii.

     Pełni sił i energii, w piątkowe słoneczne popołudnie, postanowiliśmy zabawić się w detektywów i spróbować swoich sił w tej grze. Miejsc w Warszawie, które oferują tego typu atrakcję jest przynajmniej kilka. Nasz wybór padł na „Locked Room”. Samo znalezienie ich siedziby przysporzyło nam kilku trudności. „Locked Room” znajduje się bowiem w zwykłym mieszkaniu przy ulicy Chmielnej 5/11. W starej kamienicy nie ma jednak żadnych dużych oznaczeń, jedynie małe logo widoczne na zdjęciu, pomogło dostać się nam do środka. Gdy wchodziliśmy po schodach na czwarte piętro, już czuliśmy dreszczyk emocji. Przy okazji śmialiśmy się, że jeśli ledwo trafiliśmy do miejsca naszej przygody, to jak sobie mamy poradzić z wydostaniem się z pokoju pełnego zagadek! Nie było czasu, by się nad tym dłużej zastanowić, ponieważ drzwi mieszkania numer 11 otworzyły się i powitała nam sympatyczna właścicielka interesu. Po krótkiej instrukcji oraz wyjaśnieniu o co chodzi w zabawie, kobieta zaprowadziła nas do wyznaczonego pokoju i zamknęła za nami drzwi...


    Z pozoru jasny, przestronny, surowo umeblowany pokój początkowo wywołał w nas mieszane uczucia. Z jednej strony znajdowaliśmy się w zamkniętym  pomieszczeniu stylizowanym na miejsce zbrodni, z drugiej jednak strony, zza ciężkich, kremowych zasłon mogliśmy podziwiać widok na warszawski Nowy Świat, pełen przechodniów i spacerowiczów relaksujących w  kwietniowe popołudnie. Szybko jednak o tym zapomnieliśmy i po pierwszym szoku doznanym po przekroczeniu progu pokoju, wciągnęliśmy się w zabawę i klimat gry. Zgodnie ze wskazówkami instruktora, najpierw postanowiliśmy przeszukać całe pomieszczenie w poszukiwaniu wskazówek. Wielki zegar nieubłaganie odliczał 45 minut, a oko kamery rejestrowało każdy nasz ruch. Dodatkowej adrenaliny dostarczała złowroga muzyka dobiegająca z głośników...

    Nie chcemy zdradzać Wam szczegółów i sposobu na wydostanie się z pokoju – bo i po co? Najlepiej jest przekonać się o tym na własnej skórze. Jedyne, o czym możemy wspomnieć to to, że w „Locked Room” możecie spodziewać się wielu szafek zamkniętych na kłódki, do których kodu oczywiście nie podano. Aby je zdobyć, trzeba się nieźle naszukać, naliczyć, powiązywać fakty. Do tego multum książek do przejrzenia (a nuż w którejś z nich znajdziemy odpowiedź!), łamigłówki i… karty do gry! Pełen odjazd! Musimy zdradzić, że w pewnym momencie mieliśmy chwilę słabości. Gdy już myśleliśmy, że to koniec, a nasze kombinowanie na nic się zda, przypomniało nam się, że możemy skorzystać z pomocy instruktora (małe „fory” dla początkujących! J) Nie chcieliśmy jednak otrzymać pomocy „wprost”, dlatego też, dzięki lekkim sugestiom przemiłej Pani Mai, udało nam się dotrwać do końca. Emocje sięgnęły zenitu, gdy zegar wskazywał ostatnie 40 sekund, a my z przerażeniem otwieraliśmy sejf, w którym znajdowały się klucze do wyjścia. Wstukujemy kod, tworzący spójną całość z wszystkich zebranych wskazówek. Ostatnie sprawdzenie. Sejf otwarty! Na zegarze tylko 20 sekund, a my.. trzymamy w dłoniach pokaźnych rozmiarów pęk kluczy i zastanawiamy się, który z nich otwiera drzwi! Krzyków było co niemiara, każdy każdemu wyrywał klucze, by otworzyć drzwi i skończyć zadanie na czas! Ostatnie przekręcenie zamka i... udało się! W samą porę! Nawet nie wiecie, ile radości dostarczyło nam wydostanie się z tego pokoju i ukończenie wyzwania.

     Musimy przyznać, że „Locked Room” wywarł na nas ogromne wrażenie – to świetna zabawa dla wszystkich, którzy wraz z paczką przyjaciół chcą spróbować czegoś nietypowego. To także świetna okazja do tego, by zintegrować się i nauczyć się pracy w grupie. Tutaj nikt nie pracuje na własną rękę – chcąc wydostać się z opresji, wszyscy zebraliśmy siły i daliśmy z siebie 100%. „Locked Room” to także świetna okazja na oderwanie się od rzeczywistości – wchodząc do tajemniczego pokoju zostawiamy za sobą codzienne sprawy i staczamy walkę o przetrwanie. Brzmi górnolotnie, prawda? J Ale tak jest w rzeczywistości. Po zakończonym zadaniu, wtapiając się w tłum przechodniów poczuliśmy się, jakbyśmy wrócili do żywych. Koniecznie spróbujcie, bo warto! 
/Załoga WE JUST MADE IT

Trójkąty i kwadraty, czyli zmierzyłem swoje IQ

 Mensa. Szumi Wam gdzieś z tyłu głowy? A może rozszyfrowanie tej nazwy nie jest dla Was żadną trudnością? Jeśli wiecie, że Mensa to stowarzyszenie zrzeszające osoby o ilorazie inteligencji, który posiada tylko 2% ludzi na świecie, to na pewno macie o krok bliżej do zostania jego członkiem. Mensa to jednak też wiele tajemnic. Jak się do niej dostać? Na jakiej postawie oblicza się IQ? Co to w ogóle jest?! Też mnie to zastanawiało.

    Robimy dla Was mnóstwo rzeczy! Staramy się, aby nasze pierwsze razy jak najczęściej Was zaskakiwały. Tym razem mogłem połączyć wykonanie blogowego obowiązku ze spełnieniem marzenia! Całkiem przypadkiem trafiłem na Facebooku na sponsorowany post Mensy, z którego dowiedziałem się, że członkowie stowarzyszenia będą poszukiwać nowych Mensan w Warszawie. Wspólnie z koleżanką zapisaliśmy się na to spotkanie, tym samym odpowiednio wcześniej przesłaliśmy na konto stowarzyszenia pięćdziesiąt polskich złotych za wstęp (czyli dwa razy mniej, niż byśmy zapłacili na miejscu w dniu wydarzenia). 

   Już wcześniej wiedzieliśmy, że na miejscu czeka nas test, którego wynik decyduje o ewentualnym dostaniu się do Mensy. Oczywiście nie po to tam poszliśmy - mnie i moją koleżanką skusiła zwykła ludzka ciekawość. Jak pewna liczba zagadek logicznych może zadecydować o tym, czy jesteśmy inteligentniejsi niż 98% społeczeństwa?! Wielu z Was na pewno natknęło się w sieci na testy, które rzekomo określą w kilka minut Wasze IQ (=> iloraz inteligencji). Kilkadziesiąt pytań, 15 minut i... komunikat: "wyślij sms za 9zł, a poznasz swój wynik". Znam kilka osób, które się skusiły i wysłały wiadomość. Za odpowiednią cenę nietrudno uzyskać satysfakcjonujący rezultat, dlatego KAŻDA z osób (która opowiadała mi podobną historię) dowiadywała się, że jej IQ wynosi więcej niż Dody i Einsteina razem wziętych. W każdym razie, jeśli chodzi o mnie, to wiem, że takie testy nie mają sensu, choć wtedy wyobrażałem sobie, że formą są podobne do tego prawdziwego. 

Mam nawet w domu książkę "500 łamigłówek, zagadek logicznych i testów IQ", którą kilka razy przeglądałem przed godziną zero. Zagadki w niej prezentowane opierały się na znajomości: kolejności liter w alfabecie, kwadratów i sześcianów liczb w zakresie 1-20 oraz ogólnego logicznego uzupełniania pewnych kombinacji znaków, np. figur geometrycznych. Test Mensy sprawdzał tylko tę ostatnią umiejętność. Do rozwiązania prawdziwego testu nie jest potrzebna żadna wiedza. To test inteligencji.

    DO RZECZY. Na miejscu okazało się, na czym polega trudność. Rozwiązała się zagadka, dlaczego tylko niektórzy osiągają w teście wysoki wynik. Zadania nie posiadały poleceń - ogólnie przyjęta zasada przy każdym brzmi: wybierz odpowiedź od a do f, która będzie idealnym uzupełnieniem kombinacji znaków ukazanej powyżej. Na rozwiązanie 45 łamigłówek, zawartych w cienkiej czerwonej książce, uczestnik testu ma 20 minut. Mniej niż 30 sekund na jedno zadanie. Przed wystartowaniem czasu, wspólnie z prowadzącymi rozwiązaliśmy 3 przykładowe zadania oraz zostaliśmy poinformowani, że uzupełnienie ciągu znaków ma mieć sens tylko (a może aż?) dla pionów i poziomów tej kombinacji. Nigdy nie kombinujemy na ukos. Ta informacja okazała się kluczowa. Przykładowe zadania? Proszę bardzo!

    Proste? Pewnie! Podczas rozwiązywania zagadek nie można za wiele kombinować. Nie ma też na to czasu. Takich prostych poleceń (według mnie) była około połowa. Pierwszych kilka minut testu to nieustanny szum przewracanych kartek. Na jedno zadanie poświęcałem nie więcej niż 10 sekund - wraz z zaznaczeniem odpowiedniej literki na arkuszu odpowiedzi :) To klucz do sukcesu! Oszczędzony czas zdecydowanie przyda się na rozwiązanie kolejnych zadań, które robią się coraz trudniejsze. Niektóre znaki się wykluczały, jedne dodane z drugimi zamieniały się w jeszcze inne, a zamalowane koło zawarte w jednym okienku z odwróconym trójkątem zamieniały się w kolejnym oknie miejscami, co okazywało się kluczem od odgadnięcia kombinacji. Najbardziej intensywne 20 minut w moim życiu. Z czego ostatnie 10 sekund to kilka strzałów - jak nam polecono, "bo tylko głupcy zostawiają puste odpowiedzi, a i pierwiastek szczęścia jest potrzebny do dobrego wyniku". To teraz coś trudniejszego - spróbujcie sami.

    W każdym teście można zdobyć IQ 156+. Oznacza to, że przy pewnym progu dobrych odpowiedzi mamy iloraz inteligencji większy niż 156, nie da się jednak stwierdzić jak duży. Jak dużo trzeba mieć poprawnych odpowiedzi, by osiągnąć 148 IQ i zostać przyjętym do Mensy? Ta informacja jest objęta tajemnicą. Może to być 45, a może i 30. Wynik jest obliczany na podstawie odchylenia od średniego wyniku 20 000 Polaków, którzy rozwiązywali ten sam test. Możecie jeszcze zapytać: dlaczego niektórzy ludzie mają na przykład IQ 180? Bo jest kilka rodzajów testów, a ten najpowszechniejszy obecnie, do obliczania wyniku używa skali Cattella, którego górna granica wynosi 156+.

    Każdy test zostanie sprawdzony ręcznie, a o wyniku zostanę poinformowany listem poleconym w przeciągu miesiąca. Jestem ciekawy czy wzniosę się ponad średnią, która oscyluje w przedziale 90-110. Nie liczę na bardzo wysoki wynik - jednak kilka strzałów oddałem. Trzymam za to kciuki za moją koleżankę, która w ostatniej minucie znalazła czas na dokładne sprawdzenie, czy w każdej linijce na pewno zaznaczyła odpowiedź.
/RAF. 
UPDATE:  Przyszły wyniki :) Jak się okazało, mogą się okazać miłą niespodzianką, dlatego tym bardziej warto samemu spróbować swoich sił.

_____________________________________
Zdjęcie nagłówkowe Designed by Freepik

    

   
    

Igłą w żebro

     Brzmi poważnie? Spokojnie! W swoim pierwszym wpisie, chcę się z Wami podzielić moimi odczuciami dotyczącymi „dziarania”, a więc robienia tatuażu. Tak się stało, że jestem szczęśliwą posiadaczką małego, aczkolwiek wiele dla mnie znaczącego, tatuażu. 11 kwietnia 2014 roku wytatuowałam na żebrach klucz wiolinowy. Motyw może i oklepany, ale niewiele mnie to obchodzi – taki tatuaż chciałam mieć od zawsze, nie tylko ze względu na estetykę, ale też znaczenie. Muzyka, jak dla większości z nas, jest ważną częścią mojego życia. Czymś, co towarzyszy mi codziennie, zarówno w najzwyklejszych momentach mojego życia, jak i tych rewolucyjnych, najważniejszych. To dzięki dźwiękom zapamiętuję wspomnienia, mogę sięgnąć pamięcią wstecz i przywołać stare, dobre chwile. Tak to mniej więcej działa. Ale jak doszło do tego, że zdecydowałam się na ten tatuaż? Czy była to spontaniczna decyzja? Zacznijmy od początku.

     Nie wiem, czy zrobienie tego tatuażu można nazwać spontaniczną decyzją. Z jednej strony nie – tak jak już wspomniałam, od dawna chciałam zrobić tatuaż właśnie z motywem klucza wiolinowego. Z drugiej jednak – gdyby tak policzyć ilość dni, kiedy w końcu powiedziałam sobie „Kaśka, musisz w końcu zrobić sobie ten tatuaż”, do momentu gdy miałam go już na ciele, można spokojnie zmieścić się w 5-6 dniach. Całkiem szybko, nie? 

     Początkowo jednak chciałam poradzić się kogoś w kwestii robienia tatuażu. Świetnymi doradcami okazali się moi bracia, którzy również posiadają dziary. Mój starszy brat powiedział, że to świetny pomysł, pod warunkiem, że to przemyślałam. Drugi z kolei, jeszcze większy fan tatuaży, zaproponował, że sprezentuje mi moją pierwszą przygodę z tatuażami. Świetnie! Następnie przyszedł czas na wybranie tatuażysty. Tutaj nie miałam wątpliwości – wtedy jeszcze w Warszawie nie znałam żadnego z nich. Zdecydowałam się więc na tatuażystę z mojego miasta rodzinnego, który jest dobrym kumplem moich braci. Posiada własne studio tatuażu i jest profesjonalistą, dlatego też nie miałam żadnych zastrzeżeń. Jeden telefon i już byłam umówiona! Pozostało poczekać kilka dni, wrócić do domu i dziarać się! 



     Wrażenia? To wcale nie boli! Choć robienie tatuażu może wzbudzać w niektórych skrajne emocje i powodować ciarki na całym ciele, to według mnie jest to świetny czas relaksu. Zdaję sobie sprawę z tego, iż natężenie bólu zależy od wielkości tatuażu oraz tego czy wykonujemy cieniowanie itp. Ze względu na to, iż motyw mojego tatuażu jest standardowy i prosty, ból mógł wydawać się mniejszy. Ale czy na pewno? Według mojego tatuażysty - wcale nie. Wiąże się tym całkiem zabawna historia. Kiedy już tatuażysta przystąpił do pracy, w najlepsze zaczęliśmy pogawędkę o studiach i planach na przyszłość - wiecie, taka standardowa gadka na rozluźnienie atmosfery. Ze względu na to, iż na pierwszy tatuaż wybrałam sobie dość „problematyczne” i ryzykowne miejsce (prawa strona brzucha, na żebrach), przerwał w pewnym momencie rozmowę i spytał całkiem poważnie: „ej, a czy Ciebie w ogóle coś boli? Nic się nie skarżysz, wszystko ok? Przecież „wbijam” Ci igłę w żebra!”. Być może dziwnie to zabrzmi, ale nie – nie bolało! Można to raczej porównać do przyjemnego uczucia mrowienia, aniżeli bólu. Oczywiście, zdarzały się miejsca, w których ukłucie mocniej zabolało, ale to również można porównać do lekkiego ukłucia igłą. To tylko tak strasznie brzmi, w rzeczywistości nie jest to nie do przeżycia. A może to po prostu ja mam wysoki próg tolerancji na ból? Kto wie. :)


    Po około godzinie mój tatuaż był gotowy. Szczęśliwa i z pełnym wachlarzem wskazówek dotyczących pielęgnacji tatuażu, poleciałam do domu. Muszę się Wam przyznać, że znacznie bardziej uciążliwy był proces gojenia się tatuażu. Wiecie jak to jest, gdy rana się goi i nagle cały obszar wokół zaczyna was swędzieć i łaskotać, a Wy nic nie możecie z tym zrobić? NO WŁAŚNIE.  Wyobraźcie sobie tydzień takiej katorgi, coś strasznego. 

     Najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to, że o moim tatuażu wiedzą wszyscy, oprócz.. moich rodziców. Znajomi śmieją się, gdy im mówię, że „jakoś nie było okazji, by się im pochwalić”. :) Prawda jest jednak taka, iż moja mama nie jest zwolenniczką tatuaży. Z tatą jest jednak łatwiej – uważa, że jestem już dorosła, dlatego pozostawia mi w tej kwestii dowolność wyboru. Z perspektywy czasu sądzę, że powód był całkiem prosty i banalny – bałam się po prostu ich reakcji. W konspiracyjny plan zaangażowałam również całą rodzinę - wszyscy zarzekli się, że nie wydadzą mnie rodzicom. :) Dziś? Bez problemu powiedziałabym im o kolejnych planach na tatuaże (bo takowe już są, rzecz jasna). Wypadałoby jednak wspomnieć im o tym pierwszym. :) Może właśnie ten wpis jest ku temu okazją? W końcu moja mama jest zagorzałą fanką tego bloga i od czasu do czasu lubi tutaj zajrzeć. Mamo, jeśli to czytasz, to prawdopodobnie w tym momencie łapiesz za słuchawkę, by spytać mnie, czy to, co tutaj napisałam jest prawdą - tak, jest prawdą, i nie, nie jest to tatuaż z henny zrobiony na potrzeby wpisu. :)
 
     A Wy? Jeśli choć trochę podobają Wam się tatuaże, róbcie je śmiało – to świetny sposób na podkreślenie osobowości i liczących się dla Was wartości – pod warunkiem, że dobrze to przemyślicie. Trzymajcie się, no i miłego dziarania! 

                                                                                                                                                       / Kaśka

Zmiana nie tylko sylwetki...

Z każdym kolejnym dniem coraz lepiej możemy odczuć ten przyjemny wiosenny klimat. Na ulicach obserwujemy, że zimowa odzież i ciepłe obuwie zostały zamienione na skórzaną kurtkę, adidasy i okulary przeciwsłoneczne (obowiązkowe w słoneczne dni!). Jedno jest jednak pewne: z kolejnym tygodniami, każdy z nas będzie chciał "pokazać coraz więcej ciała", nad którym przez całą zimę, z pewnością, w pocie czoła pracował. A gdzie mógł pracować nad polepszeniem sylwetki? Ja i wielu moich znajomych doskonaliliśmy swój wygląd zewnętrzny (i nie tylko!) na siłowni. Były zapewne i takie osoby, które postanowiły wytrwale ćwiczyć z Chodakowską w domu. Mój pierwszy raz, kiedy zmierzyłem się z siłownią, miał miejsce już kilka miesięcy temu. Wspomnienia z tamtego dnia, dzisiaj wywołują na mojej twarzy uśmiech.


Do zapisania się na siłownię miałem już kilka podejść. Próbowałem już w tamtym roku akademickim. Wtedy jednak zdecydowanie wygrało moje lenistwo. Dzisiaj żałuję, bo plan zajęciowy na uczelni miałem ułożony naprawdę fajnie, a co się z tym wiąże, realizacja treningów w różnych porach dnia i tygodnia nie byłaby żadnym problemem. Może tylko dojazd sprawiałby wtedy pewien problem. Nie uśmiechało mi się dojeżdżać ponad pół godziny aby poćwiczyć.  Jeżeli w tamtym roku się nie udało, w tym postanowiłem zrobić wszystko, aby w końcu postarać się o ten wymarzony sześciopak na brzuchu :) Dobrze się złożyło, że zamieszkałem w pobliżu siłowni. Zaledwie 10 minut i już jestem na miejscu.


Kiedy dotarłem na miejsce, zostałem oprowadzony przez osobę z recepcji po wszystkich salach treningowych. Wytłumaczono mi, że zawsze w razie pytań mogę zwrócić się o pomoc trenera, który ma swoje stanowisko przy specjalnym stoliku (widoczny jest na pierwszej fotce po prawej stronie). Jak to jest z tymi trenerami i ich staniem za tym stolikiem to chyba tylko wtajemniczeni wiedzą, ale moje pierwsze wrażenie było naprawdę rewelacyjne. Cała siłownia pachniała jeszcze świeżością, wszystkie sprzęty były nowe i nie miały śladów użytkowania. Podczas tej przechadzki dowiedziałem się, że cała siłownia została otwarta zaledwie miesiąc temu! Przypomniała mi się moja szkolna siłownia z liceum, gdzie oprócz kilku hantli, paru rowerków i ławeczki ze sztangą nie było totalnie nic. Tym bardziej cieszyłem się, że będę mógł ćwiczyć na tak doskonale wyposażonym obiekcie. Gdy już dokonałem wszystkich formalności, postanowiłem jak najszybciej zabrać się za pierwszy trening. W szatni spotkałem się z czymś niezwykłym! Każdy wchodzący i wychodzący zwracał się do wszystkim zwrotem grzecznościowym "cześć". Było to naprawdę sympatyczne, bowiem mało kto (w tym czasie) znał osoby, które go otaczały. Kiedy się przebrałem w strój sportowy, wyruszyłem na pierwszy trening. Od razu udałem się po radę i pomoc trenera. Rozpisał mi on mój plan treningowy oraz wytłumaczył na spokojnie, na jakiej maszynie muszę wykonać każde ćwiczenie. Zabrałem się po wszystkich instrukcjach do ostrej pracy. Gdy po ponad godzinnym treningu zrobiłem już wszystkie zaplanowane ćwiczenia, wiedziałem, że chyba za "bardzo" się w nie zaangażowałem. Po powrocie do domu bolało mnie wszystko, każdy mięsień był naciągnięty do granic możliwości. Tak to właśnie wyglądało po pierwszym dniu. Po treningu pamiętam tylko jeden wielki ból.

Na szczęście, po kilku dniach wszystko wróciło do normy i mogłem na spokojnie ruszyć z kolejnymi ćwiczeniami. Człowiek uczy się na błędach i po dosyć nieprzyjemnych efektach pierwszego dnia na siłowni wiedziałem, że nie mogę "szarpać" się z ciężarami na siłę a muszę dopasować go do swoich możliwości. Dzisiaj te pierwsze dni na siłowni wspominam z uśmiechem i sentymentem. Kiedy widzę jakąś nową osobę, zastanawiam się czy ja również byłem taki "lekko wystraszony" wśród tych wszystkich maszyn i ciężarów. Muszę wspomnieć, że z każdym kolejnym miesiącem moich ćwiczeń dołączyło do mnie kilka osób z mojej uczelni. Dzięki temu jest tam naprawdę dosyć "rodzinnie", kiedy wszyscy razem "katujemy na matach" nasze brzuchy :) Siłownia to tak jakby "drugi dom", gdzie trener cieszy się z Twoich postępów i wspiera, gdy Ci nie wychodzi.



Ten pierwszy krok, który zrobiłem w październiku zakupując karnet na siłownię, uważam bez wątpienia za jeden z lepszych w moim życiu! Dzisiaj po pół roku treningów moje priorytety całkowicie się zmieniły. Udało mi się pokonać siedzącego we mnie "małego lenia" (nigdy by mi nie przyszło do głowy ćwiczyć o godzinie 20 czy 21!). Całe życie na lekcjach w-f byłem raczej osobą, która wolała się zbytnio nie przemęczać. Dzisiaj po każdym treningu czuję się zwyczajnie lepiej. Natomiast gdy zdarzy mi się go opuścić, czuję się nieswojo i źle. Ostatnio utwierdziłem się tym bardziej w przekonaniu, że dobrze zrobiłem zapisując się w październiku na siłownię. Dowiedziałem się, że u jednej mojej znajomej z liceum wykryto guza mózgu, a w drugą wjechał samochód, kiedy stała na przystanku autobusowym. Zdałem sobie sprawę, przez te nieprzyjemne sytuacje, że przecież nigdy nic w życiu nie wiadomo. Jaką masz pewność, że rano wychodząc z domu na uczelnię czy do pracy uda Ci się szczęśliwie wrócić? Życie jest krótkie, więc "wyciśnij" z niego co najlepsze. Zrób coś TYLKO dla siebie.  Zapisz się na siłownię, a zapewniam, że coś się w Tobie zmieni... I nie mówię tutaj tylko o sześciopaku czy fajnie wyrzeźbionej klatce piersiowej :)
/Pablo

Dziewczyno, chodź na Legię!

Jak wyobrażasz sobie mecz piłki nożnej? Gwizdek. Wrzawa na stadionie. 31 tysięcy kibiców na plastikowych siedzonkach, jeszcze więcej przed telewizorami. 100% testosteronu. Ach, te stereotypy...

Kiedyś nienawidziłam piłki nożnej, w końcu jestem dziewczyną. 90 minut przed telewizorem, wzrok śledzący piłkę - katorga! Nie wyobrażałam sobie siebie w takiej roli. Jednak jak wiadomo, ludzie się zmieniają, najczęściej pod wpływem innych. Tak też było w moim przypadku. Poznałam chłopaka - piłkarza. Temat tego sportu był na porządku dziennym. Pewnego razu zaprosił mnie na mecz, taki poważny. Na dużym stadionie, poziom Ekstraklasy. Nie ma co... trzeba było iść. Tak właśnie doszło do mojego pierwszego razu... z Legią.

Przed wejściem dostałam od niego szalik ulubionej drużyny, więc już czułam się prawie jak "kibol". Pierwsze wrażenie wchodząc na stadion warszawskiego klubu? Wow, jakie to duże! Jaka ja dostrzegę piłkę? Jako laikowi oczy latały mi dookoła głowy. Wszystko mnie ciekawiło. Kim są Ci panowie za bramką? Jak oni mają siłę tyle krzyczeć? Okazało się, że to Żyleta. Ba! Mają nawet swojego "dyrygenta". Spotkanie zaczęło się od tego, że małe dzieciaczki wybiegały na boisko, aby przedstawić skład gospodarzy. Urocze! Kolejny fajnym akcentem był hymn Legii. Kiedy wybrzmiał "Sen o Warszawie", mimowolnie miałam ciarki na ciele. Do tego oprawa - race, flagi oraz efektowne serpentyny. Tym razem kulturalnie rzucane przed meczem, nie w trakcie. Na stadionie zagościli również kibice przeciwników. Nie spodziewałam się, że tyle osób może przejechać tak wiele kilometrów za swoją ukochaną drużyny. 

Atmosfera już od pierwszego gwizdka. Interakcja z Żyletą - super! "Nakręcali" oni całe spotkanie. Już po chwili znałam wszystkie przyśpiewki i krzyczałam nawet głośniej od mojego towarzysza. Poniosło mnie na całego. Mimo tego, że było zimno, rozgrzewaliśmy się podskokami. A po golu? Wszyscy krzyczeli nazwisko strzelca. Ja całego składu jeszcze nie znałam, ale obiecałam sobie, że się nauczę. Tymczasem dzielnie próbowałam dorównać.

Mecz zakończył się, nawet nie pamiętam jakim wynikiem. Ważne było to, co przeżyłam. Pierwszy raz obejrzałam mecz na żywo i widzę ogromną różnicę. Kompletnie inne emocję. Regulaminowy czas meczu minął tak szybko. Każda dziewczyna powinna tego spróbować! Można tylko zyskać w oczach swojego chłopaka. 
/Olża

O tym, jak straciłem wzrok w słusznej sprawie

Co widzisz? Nic?! A to jednocześnie wszystko, co widzą osoby niewidome. Choć tylko pozornie! Dziś zabiorę Was do miejsca, które pozwoliło mi odkryć, że osoby pozbawione wzroku ‘widzą’ innymi zmysłami. Czasami silniej niż my. Miejsce to nazywa się Niewidzialna Wystawa i to właśnie tam pierwszy raz poczułem się jak osoba, która straciła wzrok.
Do warszawskiego wieżowca, w którym mieści się Niewidzialna Wystawa zostałem zaciągnięty w ostatniej klasie liceum, przez przyjaciółkę. Wtedy przed kasą wystawy nie ciągnęły się jeszcze kilometrowe kolejki, które dziś w tym miejscu są codziennością. Niewidzialna Wystawa wędruje po europejskich miastach i choć pierwotnie miała być u nas pokazywana przez 12 miesięcy to w rzeczywistości zadomowiła się w Warszawie już czwarty rok.


Ekspozycja dzieli się na dwie części – widzialną i niewidzialną. Ponieważ w podróż po tej drugiej kilkuosobowe grupy zabierane są w piętnastominutowych odstępach czasu, obejrzenie części widzialnej wypełnia czas oczekiwania na dalszą przygodę. Wśród przedmiotów, które można obejrzeć, znajduje się wiele ‘perełek’. To rzeczy, których osoby niewidome używają każdego dnia, a nam wyobraźnia prawdopodobnie nie pozwoliłaby o nich pomyśleć. Co powiecie na specjalny skarpetnik, czyli gadżet pozwalający na segregowanie skarpetek, tak, by po wyjęciu wielu par z pralki, każda mogła w odpowiedniej konfiguracji z powrotem trafić na stopy właściciela?
W czasie, gdy pierwsze z przedmiotów powodowały moje wielkie zaciekawienie, do naszej grupy podszedł Robert, który okazał się naszym przewodnikiem. Robert jest osobą niewidomą. Dzięki niemu, jeszcze w części widzialnej, mogliśmy zobaczyć jak świetnie radzi sobie z obsługą komputera, telefonu, czy zegarka – którego wskazówki okazują się wypukłe. Zegarek posiada też specjalny guzik, którego uruchomienie automatycznie włącza głosową wiadomość, informującą Roberta o tym, która jest godzina.


Idziemy dalej. To czas na rozpoczęcie niewidzialnej wędrówki. Jeszcze tylko zdjęcie okularów, zegarków, bransoletek – i możemy zaczynać. Jesteśmy już w środku. Widzę tyle, ile widać na zdjęciu nad pierwszymi słowami tego wpisu. Nie wierzę własnym oczom. Czy może być AŻ TAK ciemno?! Zostajemy poinformowani o tym, że za chwilę znajdziemy się w pomieszczeniach zaaranżowanych na "prawdziwe sytuacje z dnia codziennego" osoby niewidomej. Jeśli jednak nie chcemy się zgubić czy dostać jakimś przedmiotem w głowę, dobrze będzie ciągle mieć jedną rękę wystawioną przed siebie.
Szybko okazuje się, że to miejsce idealne na randkę :) Bez ciągłego zaczepiania naszego towarzysza i bez podawania mu dłoni, szybko okaże się, że możecie poczuć się… zagubieni. Nie chcę za dużo opowiadać jakie pomieszczenia, i nie tylko, czekają na uczestników tego eksperymentu. Może ktoś z Was skusi się na odwiedzenie tego miejsca? Nie warto w takiej sytuacji, abym zdradzał wszystkie szczegóły.
Najważniejszy jest Robert – nasz przewodnik. Wędrując przez kolejne pomieszczenia jest osobą, której ufam najbardziej na świecie. Ponadto ani przez sekundę nie jest nudno. Robert wie, jak żartobliwie skomentować nasze problemy z zaaklimatyzowaniem się w ciemności, wymyśla coraz to nowe zadania do wypełnienia (UWAGA SPOILER: zdradzę tylko, że niewykonalnym dla grupy okazało się przejście przez ulicę bez wpadnięcia pod samochód!) i nie daje nam poczuć, że uczestniczymy w doświadczeniu, które powinno nas nastrajać refleksyjnie czy smutno.
To przychodzi dopiero podczas odwiedzenia ostatniego pomieszczenia, w którym wygodnie siadamy a Robert opowiada swoją historię i odpowiada na nasze pytania. Trudno mi na przykład jest reagować kiedy widzę osobę z laską – nigdy nie wiem czy oferować swoją pomoc. Robert potwierdza moje przypuszczenia i wyjaśnia, że większość osób niewidomych w takiej sytuacji wystraszyłaby się, że ktoś podchodząc do nich, narusza ich prywatność. Kiedy osoba niewidoma potrzebuje pomocy zawsze pierwsza zwróci się do przechodniów.


Opuszczamy Niewidzialną Wystawę. To taki moment jak po wstrząsającym filmie. I Ja, i moja towarzyszka potrzebujemy kilku minut, żeby dojść do siebie i ochłonąć. Przychodzą pierwsze refleksje. Wciąż na najwyższych obrotach pracują zmysły węchu, dotyku czy słuchu.
To pierwszy raz, kiedy wziąłem udział w takim przedsięwzięciu. Bardzo mądrym i potrzebnym. Odsłaniającym klapki na oczach. Ja straciłem wzrok na chwilę i w dodatku świetnie się bawiłem. Są jednak osoby, dla których to nie zabawa a całe życie. Dzięki Niewidzialnej Wystawie możesz w przystępny sposób zrozumieć to, co czują niewidomi. Ja po swoim pierwszym razie poleciłem to miejsce wieeeelu znajomym, polecam i Wam.
Ta wystawa otwiera oczy
/RAF.
_________________________
Galeria Handlowa w Millennium Plaza,
Al. Jerozolimskie 123a, Warszawa
Ceny biletów - od 16 do 25 złotych