Brzmi poważnie? Spokojnie! W swoim pierwszym wpisie, chcę się
z Wami podzielić moimi odczuciami dotyczącymi „dziarania”, a więc robienia
tatuażu. Tak się stało, że jestem szczęśliwą posiadaczką małego, aczkolwiek
wiele dla mnie znaczącego, tatuażu. 11 kwietnia 2014 roku wytatuowałam na
żebrach klucz wiolinowy. Motyw może i oklepany, ale niewiele mnie to obchodzi –
taki tatuaż chciałam mieć od zawsze, nie tylko ze względu na estetykę, ale też
znaczenie. Muzyka, jak dla większości z nas, jest ważną częścią mojego życia. Czymś, co towarzyszy mi codziennie, zarówno w najzwyklejszych momentach mojego życia,
jak i tych rewolucyjnych, najważniejszych. To dzięki dźwiękom zapamiętuję
wspomnienia, mogę sięgnąć pamięcią wstecz i przywołać stare, dobre chwile. Tak
to mniej więcej działa. Ale jak doszło do tego, że zdecydowałam się na ten
tatuaż? Czy była to spontaniczna decyzja? Zacznijmy od początku.
Nie wiem, czy zrobienie tego tatuażu można nazwać
spontaniczną decyzją. Z jednej strony nie – tak jak już wspomniałam, od dawna chciałam
zrobić tatuaż właśnie z motywem klucza wiolinowego. Z drugiej jednak – gdyby
tak policzyć ilość dni, kiedy w końcu powiedziałam sobie „Kaśka, musisz w końcu
zrobić sobie ten tatuaż”, do momentu gdy miałam go już na ciele, można
spokojnie zmieścić się w 5-6 dniach. Całkiem szybko, nie?
Początkowo jednak chciałam poradzić się kogoś w kwestii
robienia tatuażu. Świetnymi doradcami okazali się moi bracia, którzy również
posiadają dziary. Mój starszy brat powiedział, że to świetny pomysł, pod
warunkiem, że to przemyślałam. Drugi z kolei, jeszcze większy fan tatuaży,
zaproponował, że sprezentuje mi moją pierwszą przygodę z tatuażami. Świetnie!
Następnie przyszedł czas na wybranie tatuażysty. Tutaj nie miałam wątpliwości –
wtedy jeszcze w Warszawie nie znałam żadnego z nich. Zdecydowałam się więc na
tatuażystę z mojego miasta rodzinnego, który jest dobrym kumplem moich braci. Posiada
własne studio tatuażu i jest profesjonalistą, dlatego też nie miałam żadnych
zastrzeżeń. Jeden telefon i już byłam umówiona! Pozostało poczekać kilka dni,
wrócić do domu i dziarać się!
Wrażenia? To wcale nie boli! Choć robienie tatuażu może wzbudzać
w niektórych skrajne emocje i powodować ciarki na całym ciele, to według mnie
jest to świetny czas relaksu. Zdaję sobie sprawę z tego, iż natężenie bólu
zależy od wielkości tatuażu oraz tego czy wykonujemy cieniowanie itp. Ze względu
na to, iż motyw mojego tatuażu jest standardowy i prosty, ból mógł wydawać się
mniejszy. Ale czy na pewno? Według mojego tatuażysty - wcale nie. Wiąże się tym
całkiem zabawna historia. Kiedy już tatuażysta przystąpił do pracy, w najlepsze
zaczęliśmy pogawędkę o studiach i planach na przyszłość - wiecie, taka standardowa
gadka na rozluźnienie atmosfery. Ze względu na to, iż na pierwszy tatuaż
wybrałam sobie dość „problematyczne” i ryzykowne miejsce (prawa strona brzucha,
na żebrach), przerwał w pewnym momencie rozmowę i spytał całkiem poważnie: „ej,
a czy Ciebie w ogóle coś boli? Nic się nie skarżysz, wszystko ok? Przecież „wbijam”
Ci igłę w żebra!”. Być może
dziwnie to zabrzmi, ale nie – nie bolało! Można to raczej porównać do
przyjemnego uczucia mrowienia, aniżeli bólu. Oczywiście, zdarzały się miejsca,
w których ukłucie mocniej zabolało, ale to również można porównać do lekkiego
ukłucia igłą. To tylko tak strasznie brzmi, w rzeczywistości nie jest to nie do
przeżycia. A może to po prostu ja mam wysoki próg tolerancji na ból? Kto wie. :)
Po około godzinie mój tatuaż był gotowy. Szczęśliwa i z pełnym wachlarzem wskazówek dotyczących pielęgnacji tatuażu, poleciałam do domu. Muszę się Wam przyznać, że znacznie bardziej uciążliwy był proces gojenia się tatuażu. Wiecie jak to jest, gdy rana się goi i nagle cały obszar wokół zaczyna was swędzieć i łaskotać, a Wy nic nie możecie z tym zrobić? NO WŁAŚNIE. Wyobraźcie sobie tydzień takiej katorgi, coś strasznego.
Po około godzinie mój tatuaż był gotowy. Szczęśliwa i z pełnym wachlarzem wskazówek dotyczących pielęgnacji tatuażu, poleciałam do domu. Muszę się Wam przyznać, że znacznie bardziej uciążliwy był proces gojenia się tatuażu. Wiecie jak to jest, gdy rana się goi i nagle cały obszar wokół zaczyna was swędzieć i łaskotać, a Wy nic nie możecie z tym zrobić? NO WŁAŚNIE. Wyobraźcie sobie tydzień takiej katorgi, coś strasznego.
Najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to, że o moim tatuażu
wiedzą wszyscy, oprócz.. moich rodziców. Znajomi śmieją się, gdy im mówię, że „jakoś
nie było okazji, by się im pochwalić”. :) Prawda jest jednak taka, iż moja mama nie jest zwolenniczką tatuaży. Z tatą
jest jednak łatwiej – uważa, że jestem już dorosła, dlatego pozostawia mi w tej
kwestii dowolność wyboru. Z perspektywy czasu sądzę, że powód był całkiem
prosty i banalny – bałam się po prostu ich reakcji. W konspiracyjny plan zaangażowałam również całą rodzinę - wszyscy zarzekli się, że nie wydadzą mnie rodzicom. :) Dziś? Bez problemu
powiedziałabym im o kolejnych planach na tatuaże (bo takowe już są, rzecz
jasna). Wypadałoby jednak wspomnieć im o tym pierwszym. :) Może właśnie ten wpis jest ku
temu okazją? W końcu moja mama jest zagorzałą fanką tego bloga i od czasu do
czasu lubi tutaj zajrzeć. Mamo, jeśli to czytasz, to prawdopodobnie w tym
momencie łapiesz za słuchawkę, by spytać mnie, czy to, co tutaj napisałam jest
prawdą - tak, jest prawdą, i nie, nie jest to tatuaż z henny zrobiony na
potrzeby wpisu. :)
A Wy? Jeśli choć trochę podobają Wam się tatuaże, róbcie je
śmiało – to świetny sposób na podkreślenie osobowości i liczących się dla Was
wartości – pod warunkiem, że dobrze to przemyślicie. Trzymajcie się, no i
miłego dziarania!
/ Kaśka


Brak komentarzy on "Igłą w żebro"